Recenzja Sezonu 1

Kraina Lovecrafta (2020)
Yann Demange
Daniel Sackheim
Jonathan Majors
Jurnee Smollett

Ballada o Plugawym Howardzie

W efekcie dostaliśmy bardzo eklektyczną, oryginalną mieszankę pulpowej wyobraźni – rzadko widywaną w kinie czy telewizji próbę "przechwycenia" i przepisania blisko stu lat białej popkultury. HBO
Ballada o Plugawym Howardzie
"To tajemnicze, nierozwikłane kłębowisko, w którym ścierają się pierwiastki syryjskie, hiszpańskie, włoskie i murzyńskie (…) Istna wieża Babel, zgiełkliwa i sprośna...". Cały H.P. Lovecraft – egzaltowany język, którego nie da się nie kochać, oraz rasizm tak zapiekły, że klękajcie narody. W opowiadaniach Samotnika z Providence źródłem grozy i potworności bywa zarówno niewysłowiona, kosmiczna inność Wielkich Przedwiecznych, jak i wielokulturowy "motłoch" z portowych dzielnic Nowego Jorku oraz jego "bluźniercze" afrykańskie rytuały. Długo rozmydlany i chowany pod fandomowy dywanik, rasizm Lovecrafta spotkał się z uczciwą krytyką stosunkowo niedawno, w nurcie rewizjonistycznego przepisywania kanonu grozy i historii popkultury. W powieści "The Ballad of Black Tom" (2016) Victor LaValle przedstawił wydarzenia z opowiadania "Zgroza w Red Hook" (to z niego pochodzi cytat otwierający niniejszy tekst) oczami czarnego bohatera. Podobne wątki – a także temat domniemanej homoseksualności Lovecrafta – pojawiają się między innymi w komiksie "Providence" (2017) Alana Moore'a i Jacena Burrowsa oraz w książce "The Night Ocean" (2017) Paula LeFarge'a. 


"Kraina Lovecrafta", serialowa adaptacja powieści Matta Ruffa pod tym samym tytułem, jest jakby kolejnym stadium tej rozliczeniowej epopei. Wywrotowość serialu da się sprowadzić do dwóch podstawowych operacji: odwrócenia wektora kolektywnego obrzydzenia oraz wymazania Lovecrafta jako przedmiotu fanowskiej czci. Tak tak, za to właśnie najczęściej bije się w "Krainę..." – że nie ma tu w zasadzie, może z wyjątkiem pierwszego odcinka, lovecraftowskiego uniwersum i lovceraftowskiej atmosfery. Lovecraft country to przestrzeń popkulturowej fikcji oparta na prostej metaforze. Plugawe i mroczne są tutaj nie tyle fantastyczne koszmary, ile unoszące się nad amerykańską ziemią "widmo" poglądów Samotnika z Providence: organiczny rasizm, gloryfikowanie linczów jako koniecznego narzędzia walki ze "zbękarceniem narodu”, znaturalizowana segregacja rasowa, przekonanie o nadrzędności i niepodważalności białej hierarchii wartości. Misha Green – showrunnerka serialu – przerobiła afroamerykańską traumę "cudownych lat 50." na popkulturową modłę opowieści dziwacznej: jeśli u Lovecrafta to, co "nie-białe", zawsze jest "sprośne" i "bezbożne", to w "Krainie..." dokładnie tak zostaje przedstawiona Ameryka białej większości. 

W efekcie dostaliśmy bardzo eklektyczną, oryginalną mieszankę pulpowej wyobraźni – rzadko widywaną w kinie czy telewizji próbę "przechwycenia" i przepisania blisko stu lat białej popkultury. HBO zaryzykowało i pozwoliło, żeby kosztowna produkcja formalnie zbliżyła się do tak zwanego procedurala: serii niezależnych odcinków, a nie rozciągniętej na cały sezon opowieść. Co tydzień dostawaliśmy więc inną konwencję gatunkową – od klasycznej grozy, przez powieść łotrzykowską, "Indianę Jonesa" czy melodramat, aż po komiks superbohaterski i science-fiction – i dopiero mniej więcej od szóstego, siódmego odcinka historia zaczynała się spinać i ciążyć w stronę głównego wątku. To, że świat przedstawiony wygląda w serialu jak chaotyczny labirynt czytelniczy, jest konsekwencją wyboru protagonisty: Atticus Freeman (Jonathan Majors) – miłośnik fantastyki i powieści groszowej – rzuca na gigantyczny ekran serialowych Stanów własne fascynacje, traumy i lęki. Bohater wraca w rodzinne strony jako świeżo upieczony weteran wojny w Korei i już w autokarze – podzielonym na strefy dla białych i czarnych – śni sen o potworach, krwawych bitwach i heroicznych zwycięstwach. Jego pragnienia będą się powoli materializować, kiedy razem z wujem Georgem (Courtney B. Vance) i przyjaciółką z dzieciństwa Letitią (Jurnee Smollett) wyruszy w podróż do "źródeł rasizmu", czyli zmitologizowanej przez Lovecrafta Nowej Anglii. Tam, w pradawnych lasach i zapadłych mieścinach, straszniejsze od shoggothów okażą się ksenofobiczne instytucje społeczne: szeryf próbujący wyegzekwować niesławne sundawn law oraz bitni obrońcy segregacyjnego status quo. Jest to więc horror polityczny, mocno zakorzeniony w historycznej realności. 


Nie da się oczywiście przeoczyć, że pod projektem podpisał się własnym nazwiskiem sam Jordan Peele. Wątek spajający całość otwarcie nawiązuje do fabuły oscarowego "Uciekaj!". Serialowa kongregacja białych magów ma swoje ciemne obsesje i plugawe zamiary: chciałaby zachować "czystość rasową", a jednocześnie wydestylować to, co w rasistowskiej wyobraźni istnieje jako "szczególna czarna witalność". Wielu widzów będzie również narzekać, że w wizji Ruffa i Green biali to prawie wyłącznie dyszące pragnieniem mordu, pozbawione empatii maszyny do linczowania. Próżny trud – powiedziałbym raczej, że pulpowa konwencja wręcz zobowiązuje do uproszczeń, stereotypów i karykatur, a sami przez wiele lat, kiedy sprawa tyczyła się drugiej strony sporu, nie widzieliśmy w tym nic zdrożnego. Nie mam również nic przeciwko nazwisku "Lovecraft" wziętemu w cudzysłów i zredukowanemu do symbolu przemocowego porządku społecznego. Szczególnie, jeśli idzie za tym mądre odzyskiwanie czarnej godności i czarnej historii – jak w świetnym odcinku dziewiątym, gdzie znana polskiemu widzowi z serialu "Watchmen" masakra w Tulsie staje się tłem dla dramatów zarówno prywatnych, jak i kosmicznych. Albo w siódmym – przepięknej afrofuturystycznej epopei przez czas i umysł, którą wieńczy wizja emancypacji nie tylko z ograniczeń rasowych, ale także – tych narzuconych przez tradycyjne role płciowe. 


Przy takiej ilości materiału nie wszystko udało się jednak utrzymać w ryzach. Rozczarowujący jest zwłaszcza wątek główny – mimo wszystko za bardzo pulpowy i przegięty, żeby pomieścić ciężar i stawkę serialowej rzeczywistości. Zdarza się także, że praca ogarniania chaosu – wyłapywania nitek fabuły, niespodziewanych cięć montażowych, zmian tonacji, konwencji i estetyk – odbywa się zbyt dużym kosztem, bo wszystko pędzi tutaj z prędkością światła i nie daje czasu na oddech. Trudno zresztą o inny wynik: jeśli chciało się zrobić pół-procedural, pół-klasyczny dramat, a w dodatku w każdym odcinku zaproponować inne popkulturowe uniwersum, trzeba się było liczyć z efektem bałaganu. Osobiście miałem więc pewien problem z dotrzymaniem tempa, a moja uwaga zbyt często uciekała gdzieś na boki, zmęczona narastającym mętlikiem. Podobnie odtwórcy głównych ról – wspaniali, ale jakby ogołoceni z czasu na pogłębienie postaci i nadanie im bardziej przekonującego emocjonalnego sznytu. I chociaż ta surowa pulpa bywa cholernie frustrująca, wciąż jest to jeden z najciekawszych i najodważniejszych seriali, jakie przyszło mi zobaczyć w tym roku. Nie ma tu wprawdzie Lovecrafta ciałem, jest za to duchem. Nie tylko tym obmierzłym i zaczadzonym rasizmem, ale także tym lepszym – duchem popkulturowej wyobraźni. Wiarą, że fantazja może nam jeszcze wiele zaoferować. Oraz wiele odkręcić. 
1 10
Moja ocena sezonu 1:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones